Relacja

5:00 Coś bardzo strasznego musiało się stać w mieście, bo nagle z rozmieszczonych na ulicy megafonów zaczął dobiegać przeraźliwy i głośny krzyk. Po początkowej dezorientacji przez kilka sekund nasłuchuję i próbuję zrozumieć, po czym dociera do mnie, że przecież nie znam tureckiego. Ktoś z pokoju obok wyjaśnia: ,,muezin". No tak.. Przecież Północny Cypr to już praktycznie Turcja -- muzułmański kraj. Zaraz po nawoływaniu do modlitwy zasypiamy ponownie.

ok. 8:00 Niestety najwyższa pora wstawać. Do 10:00 powinniśmy opuścić motel i udać się na poszukiwania przystani. Prom do Turcji powinien odpływać w południe, więc byłoby dobrze pojawić się w porcie nieco wcześniej. Ponieważ Girne nie jest dużym miastem szybko odnajdujemy właściwą drogę i docieramy do wybrzeża.

Przy kasach okazuje się, że prom, którym chcieliśmy płynąć, nie kursuje. Pomocni kasjerzy jednej z linii znaleźli inny, którym możemy wypłynąć. Tyle, ze nie o 12:00 tylko 14:00, nie za 100zł, a 140 i w Turcji będziemy nie w 3 ale 6 godzin. Poza tym wszystko się zgadza. Ponieważ jest to najlepsze, bo jedyne, rozwiązanie jakie nam pozostaje -- kupujemy bilety. Gdy przyszło do płacenia, nasi przedsiębiorczy marynarze pomylili się przy wyliczaniu kwoty (na naszą niekorzyść, oczywiście), więc musieliśmy przypomnieć Turkom podstawy matematyki.

Czekanie na prom wypełniamy sobie słodkim lenistwem. Niektórzy opalają się korzystając ze słońca, inni -- w tym ja -- szlajają po porcie, w którym właśnie trwa rozładunek i odprawa tirów. Na pokład wchodzimy jako pierwsi -- musimy ulokować rowery zanim zacznie się wprowadzanie ciężarówek na pokład. Wtedy będzie tam dużo ciaśniej i niebezpieczniej. Proces wypełniania ładowni zajmuje okrutnie dużo czasu. Jakby tego było mało po zakończeniu załadunku stoimy dalej w doku, a kapitan ani myśli wypłynąć. Nie mamy pojęcia czym spowodowane jest opóźnienie. Wypływamy dopiero przed 16:00 -- trochę później niż spodziewaliśmy się rankiem.

W kabinie dla pasażerów na starym, kineskopowym, 20-calowym telewizorze leci hollywoodzki hit -- Transporter 2. Wnioskując po jakości, film zgrywano z kasety VHS, a co gorsza zacina się co parę sekund i jest po turecku. Telewizja raczej nie umili nam dłużącej się, flegmatycznej wręcz podróży. Fotele są niewygodne; w kabinie panuje skwar (gdy wodowano tę łódź klimatyzacja mogła jescze nie zostać wynaleziona) i nie ma absolutnie NIC do roboty. Co jakiś czas zaglądamy do pokładowego bufetu z naiwną nadzieją, że może pojawiło się tam coś nowego, jakaś dostawa towaru, która urozmaici nam czas. Tylko skąd na pełnym morzu dostawa towarów?.. Próbuję zwiedzać okręt: spaceruję po ładowni, po pokładzie słonecznym (gdzie morska bryza przynosi błogą ulgę od duchoty) i przyglądam się falom. Ale przecież tak się nie da przez cały dzień. W trakcie zwiedzania odwiedzam toaletę i już od progu wiem, że sprawy będzie trzeba załatwić bezdotykowo. Najlepiej byłoby prze-lewitować nad mokrą (od wody? wątpię) podłogą, a na drzwi machnąć różdżką recytując ,,Alohomora", by nie dotykać Bóg-jeden-wie-czy-w-ogóle-mytej klamki. Pozorów higieny dostarczało tylko leżące na uwalonym zlewie mydło. Dziękuję w duchu włodarzom okrętu -- przecież mogło go tam nie być.

Ulgę naszemu znużeniu przyniósł zachód słońca. Zabraliśmy z Michałem aparaty i wyszliśmy na powietrze. Nasz dyżurny portrecista bardzo szybko nabrał energii i z iskierką entuzjazmu w oku zaczął zdradzać sekrety swego hobby. Starałem się być dobrym uczniem i słuchać nauk mistrza, co też sprawiało mi sporo frajdy i znacznie przyspieszyło upływ czasu. Wkrótce cała drużyna pozowała na górnym pokładzie do zdjęć na tle falującej miedzi.

ok. 22:00Powoli, z czerni w oddali zaczynają wyłaniać się światła lądu. Początkowo małe jaskrawe punkciki, przypominające gwiazdy lecz od nich nieco jaśniejsze, zaczynają nabierać kształtów cywilizacji -- budynków, latarni i dróg. Gwieździste niebo, szum fal i rytmiczne bujanie pokładu dopełniają uroku tej chwili. Myślami przenoszę się na pokład Santa Marii, V wieków wstecz. Wydaje mi się, że teraz juz wiem co czuli tamtejsi odkrywcy, szumiąc okrętem przez falujący mrok pod czuwającymi nad nimi gwiazdami.

Na ląd schodzimy koło 23:00. Choć w drodze chciało się spać -- teraz czujemy energię; możliwość zejścia z przepełnionego nudą okrętu pcha nas na rowery. Przed nami jeszcze malutka przeszkoda -- granica turecka. Potrzebujemy kupić wizę, ale jak na złość, urzędnika który się tym zajmuje nie ma akurat na miejscu. Nie przepuszczą nas bez wizy, a powrót nie jest opcją, więc siedzimy na posterunku czekając aż sprawa sama się rozwiąże. Nikt z nas nie ma zamiaru dawać łapówki za przyspieszenie procesu. Zresztą -- mamy karimaty i śpiwory, więc jak zajdzie potrzeba możemy się przespać na granicy. Nie byłoby to nawet złe wyjście -- na posterunku pograniczników byłoby przynajmniej bezpiecznie.

Wkrótce po ulokowaniu się w budynku służby celnej Antka dopada choroba morska. Tak nam się przynajmniej wydaje. Strażnicy częstują go herbatą, ale nie przynosi to oczekiwanych efektów. Chyba jednak mamy poważniejszy problem, niż wygląda na początku, a to, co uważaliśmy za chorobę morską, w rzeczywistości jest zatruciem. Taka dolegliwość u jakiegokolwiek członka ekipy na pewno znacznie spowolni jazdę. W najgorszym przypadku może nawet zmusić do rezygnacji z dalszej drogi, jeśli dolegliwości nie ustąpią po zaaplikowaniu kilku najpowszechniejszych leków, które wzięliśmy ze sobą.

W końcu pojawia się osoba upoważniona do wydawania wiz. Teraz wszystko idzie już sprawnie. Choć jesteśmy strasznie zmęczeni i marzymy o śpiworze, a cały ten biurokratyczny bajzel mamy ochotę roznieść w pył -- staramy się uśmiechać. Nie chcemy przez jakąś głupotę spędzić kolejnych godzin na granicy tłumacząc się z niesympatycznego zachowania czy gestu.

01:00Celnicy pozwalają nam wjechać na terytorium Turcji. Nie jest to dobra godzina na zwiedzanie Taşucu, ale nie los nie pozostawił nam wyboru -- jedziemy na wschód, kierując się na azymut, bo żaden z gpsów którymi dysponujemy nie posiada wystarczająco dokładnego planu miasta. Konrad zdaje się wiedzieć, w którą stronę pedałować, więc gonimy za nim. Po 10 minutach musimy zawracać, bo wylądowaliśmy na nadmorskiej promenadzie. Po korekcie kursu udało się znaleźć dobry trakt i wydaje się, że teraz już wszystko pójdzie z górki.

Michał łapie gumę. Ponieważ wymiana trwa koło 10 minut wykorzystujemy ten czas na rozejrzenie się po okolicy w poszukiwaniu skrawka miękkiej ziemi na namiot. Krótki rekonesans odkrywa coś, co kiedyś było stacją benzynową. Tuż za nią, za niewielkim murkiem ukryte jest spore poletko z nieco kamienistą, ale jednak miękką ziemią. Ze względu na murek nie widać go z drogi i nie powinno mocno wiać w nocy, więc decydujemy się tu rozbić obóz. Kładziemy się spać po 2 w nocy, w akompaniamencie tirów, z których jeden co parę zmierza w kierunku Adany.

n

Galeria