Relacja

7:00 Leje jak z cebra. Uderzające o ścianki namiotu krople budzą wszystkich. Postanawiamy razem z Jackiem przeczekać ulewę w namiocie -- jest nam tu ciepło i sucho, nikogo nie dopadł zew natury, więc po co się ruszać? Michał nie miał tyle szczęścia, co werbalizował dość żywiołowo. Wybrał z Knorrem na nocleg mój namiot z dziurą w miejscu okienka. Jechaliśmy na Bliski Wschód, oczekiwaliśmy pustynnych upałów, więc nikomu nie przyszło do głowy, żeby tę dziurę załatać.

10:00Ulewa zdążyła się już nad nami przetoczyć, więc jemy śniadanie i zwijamy obóz. Z pięknych, porannych widoków nici -- pogoda wszystko popsuła. Na domiar złego zmoczyła i tak już śliską ścieżkę, którą musimy sprowadzić rowery w dół. Schodząc próbujemy się nie sturlać, co wcale nie jest takie proste. Gdy już wygraliśmy z grawitacją pozostała kwestia błota w butach. Tak uwalonych SPDów za żadne skarby nie wepniemy do pedałów, więc marnujemy kolejny kwadrans na dłubanie patykami w podeszwach.

~14:00Do Nikozji dojeżdżamy od nie-do-końca-południowej strony, ponieważ musimy ominąć autostradę. Nie mamy jeszcze na tyle tupetu żeby z niej skorzystać, choć zapewne południowcom widok bicykla na pasie awaryjnym niewiele by przeszkadzał. Na przedmieściach odwiedzamy McDonalda, żeby nacieszyć się zdrowym i dietetycznym jedzeniem. W międzyczasie wyszło piękne słońce, co daje sposobność do wysuszenia namiotów po porannej ulewie. Cypryjczycy mają co podziwiać, bo rozpostarte tropiki wraz z rowerami zajmują prawie cały ogródek restauracji.

Udając się w głąb Nikozji spostrzegamy, że zmienia się nieco skład etniczny miejscowej ludności -- im dalej na północ tym więcej Turków, a mniej Greków. Po przebyciu labiryntu ciasnych uliczek docieramy do punktu kontrolnego: granicy między Cyprem a Cyprem Północnym. Jest to granica o tyle ciekawa, że respektowana jedynie przez Cypr Północny oraz Turcję, podczas gdy w oczach Republiki Cypryjskiej ziemia na północ od muru jest terytorium okupowanym przez Turcję. Dla podróżnego ma to takie konsekwencje, że kontrola paszportowa odbywa się jedynie po stronie północnej, a wiza wbijana jest na osobnym świstku.

Niedługo po przejechaniu granicy pogoda zaczyna się psuć. Z błękitnego (zwanego także w niektórych kręgach: ch...wym) nieba nie pozostało śladu. Kiedy rozpoczyna się kolejna ulewa ratujemy się pod wiatą autobusową, z niedowierzaniem spoglądając to na lecące z nieba kulki lodu, to na siebie. A w myślach jak echo rozbrzmiewa pytanie: no i gdzie ta cholerna pustynia?!. Gdy po opadach zostały już tylko (ogromne) kałuże wsiadamy na rumaki. Do pokonania będziemy mieli jeszcze podjazd o przewyższeniu ok. 600 metrów, więc staramy się nie zwlekać. Oczywiście na dobrych chęciach się skończyło, gdyż pogoda cały czas nie mogła się zdecydować, czy ma padać, czy świecić słońce. Co kilka kilometrów robiliśmy przymusowy postój.

Gdy docieramy do pierwszych podjazdów daje znać o sobie problem z rowerem Michała. Od ostatniej wyprawy ma kłopoty z przednią przerzutką, przez co może jechać tylko na 2. biegu. Na równym terenie nie jest to kłopotliwe, ale pokonywanie wzniesień na takim przełożeniu to nie tylko katorga dla cyklisty, ale i dla jego kolan. Długa walka z linką od przerzutki kończy się całkowitym jej unieruchomieniem. Ktoś będzie musiał pchać rower...

Natura przygotowała nam górki nie na żarty. Różnica wysokości do pokonania nie jest może imponująca, ale jedziemy pokręconą jak makaron drogą lokalną, a to oznacza tylko jedno -- jest stromo. Po dojechaniu na szczyt przychodzi satysfakcja i ekscytacja na myśl o zbliżającym się zjeździe. Niestety przez niekorzystną aurę powoli zaczyna zmierzchać, więc musimy się spieszyć. Nie chcemy mknąć po mokrym asfalcie w ciemności -- lampka rowerowa pełni bardziej funkcję dekoracyjną, niż oświetla drogę przed pojazdem.

Jadę za Martą, żeby nie została sama na zjeździe. Trasa w dół zawsze jest przyjemna -- zwłaszcza na zadbanej drodze bez dziur, a za to z dużym poboczem. Bez dokładania energii jedziemy 40-50 km/h. Z jakiegoś powodu Antek z Jackiem zniknęli daleko za nami. Ponieważ nie widzieliśmy ich już dość długi czas postanawiamy zatrzymać się i poczekać. Po kwadransie udaję się pod górę, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wkrótce spostrzegam obu zaginionych, a cała sytuacja się wyjaśnia -- Jacek złapał gumę. Po załataniu dętki grupa się scala i zjeżdżamy dalej. Niestety już w ciemności, co zmusza nas do maksymalnego skupienia w czasie jazdy.

~20:00Do Girne docieramy w całkowitym mroku, oświetlając asfalt czołówkami i lampkami rowerowymi. Nie mamy czasu na podziwianie miasta, gdyż jesteśmy głodni i jest późno. Zatrzymujemy się w knajpie u Turka, który już z daleka wymachiwał i zapraszał nas najgłośniej z konkurencji. W ramach gratisów dostajemy herbatkę i ayran czekając na jedzenie. Kolacja smakuje wszystkim wybornie. Trudno powiedzieć, czy to zasługa kunsztu kucharza, czy wylanego przez nas potu; zapewne kombinacja obu czynników. Jesteśmy tak ukontentowani, że nie ruszamy się od stołu przez kolejne pół godziny. Gdy w końcu dopada nas refleksja, ze przydałby się nocleg radzimy się naszego gospodarza, gdzie najlepiej rozpocząć poszukiwania. Ten, zamiast odpowiedzieć zabiera Jacka ze sobą w sobie tylko znaną stronę. Nie przeszkadza nam to za wiele, bo daje okazję, by jeszcze przez moment oddać się grzechowi lenistwa.

Pół godziny później zaczęliśmy się nieco niepokoić. Jesteśmy w końcu na obcej ziemi, wśród ludzi, których nie znamy, w środku czegoś, co dla nas było labiryntem ciemnych ulic. Jakkolwiek strwożeni, nie zaniedbujemy higieny i myjemy zęby w restauracyjnej toalecie.

Jacek pojawia się ostatecznie po 40 minutach. Wraca opowiadając ile to moteli nie odwiedzili z restauratorem i ile to cen nie zbili. W końcu znaleźli motelarza, z którym właściciel restauracji wytargował cenę 100TL (~33PLN/głowę) za komplet. Kwota do zaakceptowania, choć zapewne wyjęta z cennika dla zagranicznych gości. Płacimy za kolację, a potem udajemy się za Turkiem w stronę motelu.

~23:00Pokój du... tzn. szałowy nie jest, ale mam wszytko, o czym marzymy: prąd, wodę, prysznic i łóżko. Na wyjeździe to co najmniej o łóżko więcej niż potrzeba, więc jesteśmy prze-szczęśliwi. Szybko zaklepujemy kolejkę do mycia i prania. Żeby zaoszczędzić czas (jakby na to nie patrzeć zbliża się północ) do łazienki wchodzą po 2 osoby -- jedna zmywa w zlewie brud z odzieży, druga -- za kotarką -- z siebie. Nie przedłużamy specjalnie tego wieczoru -- jesteśmy już wystarczająco padnięci. Kładziemy się grubo po północy. Niemal od razu odpływam.

Galeria